Tymczasem na planecie Peggy mój przyjaciel Audee Walthers poszukiwał szczególnej meliny dla szczególnego człowieka.
Powiedziałem, że był moim przyjacielem, choć przez lata nie poświęciłem mu ani jednej myśli. Raz zrobił mi przysługę. Ściśle rzecz biorąc, nie zapomniałem o tym - to znaczy, że gdyby ktoś mi powiedział: "Powiedz, Robin, czy pamiętasz, jak Audee Walthers odwalił kawał dobrej roboty i mogłeś pożyczyć statek, kiedy go potrzebowałeś?", odpowiedziałbym ze złością: "Psiakrew, no pewnie! Czegoś takiego nigdy bym nie zapomniał." Ale też nie myślałem o tym w każdej godzinie i w rzeczywistości nie miałem w tej chwili pojęcia, gdzie jest, a nawet, czy w ogóle jeszcze żyje.
Walthersa powinno się łatwo zapamiętywać, bo wygląd miał dość niezwykły. Był niski i mało przystojny. Twarz miał szerszą w okolicach szczęki niż w skroniach, co nadawało mu wygląd sympatycznej żaby. Był mężem pięknej, niezadowolonej kobiety, która była o połowę młodsza od niego. Miała dziewiętnaście lat i na imię Dolly. Gdyby Audee poprosił mnie o radę, powiedziałbym mu, że takie majowe i grudniowe przygody nie mogą się dobrze skończyć - chyba że w moim przypadku, bo grudzień był dla mnie szczególnie łaskawy. Ale rozpaczliwie pragnął, by to wszystko dobrze się skończyło, bo bardzo swoją żonę kochał i harował dla swojej Dolly jak wół. Audee Walthers był pilotem. O wszechstronnych kwalifikacjach. Kiedyś pilotował pojazdy powietrzne na Wenus. Kiedy wielki ziemski transportowiec (który nieustannie przypominał mu o moim istnieniu, bo miałem w nim udziały i nadałem mu imię mojej żony) przebywał na orbicie planety Peggy, pilotował wahadłowiec, odbierając
i dostarczając ładunki; pomiędzy kursami pilotował wszystko, co dało się wyczarterować na planecie Peggy do wszelkich zadań, których domagali się klienci. Jak prawie wszyscy na Peggy, przebył 4 x 1O10 kilometrów od miejsca, gdzie się urodził, żeby zarobić na życie i czasem mu się to udawało, a czasem nie. Kiedy więc wrócił z jednego lotu czarterowego i Adjangba powiedział mu, że szykuje się kolejny, Walthers był gotów stanąć na głowie, żeby go dostać. Nawet jeśli to oznaczało przeszukiwanie wszystkich barów w Port Hegramet żeby znaleźć chętnego. A to nie było łatwe. Jak na "miasto" o populacji czterech tysięcy osób, Hegramet było wręcz nasycone barami. Było ich całe mnóstwo, a w tych najbardziej oczywistych - hotelowej kawiarni, pubie na lotnisku, wielkim kasynie z jedyną w Hegramet sceną - nie było Arabów, którzy byli chętni na jego następny czarter. Dolly też nie było w kasynie, gdzie mogła pokazywać swoje przedstawienie kukiełkowe, nie było jej też w domu i nie odbierała telefonu. Pół godziny później Walthers nadal przeszukiwał kiepsko oświetlone ulice w nadziei odnalezienia swoich Arabów. Nie szedł już przez bogatsze, zachodnie części miasta, a kiedy ich wreszcie znalazł, kłócących się, nastąpiło to w melinie na obrzeżach miasta.
Wszystkie budynki w Port Hegramet były prowizoryczne. Była to logiczna konsekwencja faktu, że była to planeta dopiero kolonizowana; co miesiąc, kiedy nowi imigranci z Ziemi przybywali wielkim transportowcem zwanym Niebem Heechów, populacja eksplodowała jak balon przy zaworze z wodorem. Potem stopniowo kurczyła się przez parę tygodni, kiedy koloniści wynosili się na plantacje, w miejsca wyrębu drewna i do kopalń. Nigdy nie powracała do poprzedniego poziomu, więc co miesiąc pojawiało się kilkuset nowych rezydentów, budowano parę nowych domów i zagarniano kilka starych. Ale ta melina wyglądała najbardziej prowizorycznie ze wszystkich. Zbudowano ją zaledwie z trzech płatów plastyku, opartych o siebie i tworzących ściany, z czwartą służącą jako dach; od ulicy otwierała się na ciepłe powietrze Peggy. Nawet mimo to w środku było ciemno i zawiesiście,
dym tytoniowy przeplatał się z dymem z konopi i piwnym, kwaśnym zapachem pędzonego w domu bimbru, który tam sprzedawano.
Walthers rozpoznał swą zdobycz od razu dzięki opisowi agenta. Nie było takich wielu w Port Hegramet - oczywiście było wielu Arabów, ale ilu z nich było bogatych? A ilu starych? Pan Luaman był jeszcze starszy od Adjangby, gruby i łysy, a na każdym z tłustych palców miał pierścień, wiele z nich z brylantami. Stał z grupą innych Arabów z tyłu meliny, kiedy jednak Walthers ruszył w ich kierunku, barmanka wyciągnęła rękę.
- To prywatna impreza - powiedziała.
- Oni na mnie czekają - rzekł Walthers w nadziei, że to prawda.
- Po co?
- Nie twój pieprzony interes - odrzekł ze złością Walthers, zastanawiając się, co by się stało, gdyby po prostu przepchnął się koło niej. Nie stanowiła zagrożenia, chuda, ciemnoskóra kobieta z wielkimi kołami ze lśniącego niebiesko metalu zwieszającymi z uszu; ale wielki facet z głową o kształcie pocisku, który siedział w kącie i obserwował wszystko co się dzieje, stanowił inną kwestię. Na szczęście pan Luaman zobaczył Walthersa i ruszył niepewnie w jego stronę.
- Ty jesteś tym pilotem - ogłosił. - Choć i napij się.
- Dziękuję, panie Luaman, ale muszę wracać do domu. Chciałem tylko potwierdzić ten czarter.
- Tak. Jedziemy z tobą. - Odwrócił się i spojrzał na inne osoby jego grona, które zażarcie się o coś wykłócały. - Napijesz się czegoś? - spytał przez ramię.
Facet był bardziej pijany, niż Walthers początkowo myślał. Powtórzył:
- Dziękuję, ale nie. Czy chciałby pan teraz podpisać umowę czarterową?
Luaman odwrócił się i spojrzał na wydruk w dłoni Walthersa.
- Umowę? - Zastanowił się przez chwilę. - Po co nam jakaś umowa?
- To jest praktykowane, panie Luaman - odparł
Walthers, czując jak cierpliwość nagle go opuszcza. Za nim kumple Araba wrzeszczeli na siebie, a uwaga Luamana oscylowała pomiędzy Walthersem, a kłócącą się grupą.
I było jeszcze coś. W kłótni brały udział cztery osoby - pięć, jeśli liczyć samego Luamana.
- Pan Adjangba mówił, że będą w sumie cztery osoby - stwierdził Walthers. - Jeśli będzie pięć, należy się dodatkowa opłata.
- Pięć? - Luaman skoncentrował się na twarzy Walthersa. - Nie. Jest nas czworo. - Wówczas jego wyraz twarzy się zmienił i Luaman uśmiechnął się z zachwytem. - Och, myślisz, że ten świr jest jednym z nas? Nie, on z nami nie leci. Najwyżej pójdzie do piachu, jeśli dalej będzie się upierał przy opowiadaniu Shameemowi, co Prorok chciał przekazać w swoich naukach.
- Rozumiem - odrzekł Walthers. - Gdyby pan w takim razie zechciał podpisać...
Arab wzruszył ramionami i wziął od Walthersa wydruk. Rozłożył go na obitym cynkową blachą barze i z wysiłkiem zaczął go czytać, trzymając pióro w dłoni. Kłótnia stawała się coraz głośniejsza, ale Luaman najwyraźniej nie dopuszczał jej do świadomości.
Większość klienteli meliny stanowili Afrykańczycy, wyglądający na Kikuju po jednej stronie pomieszczenia i na Masajów po drugiej. Na pierwszy rzut oka ludzie przy ogarniętym kłótnią stoliku wyglądali podobnie. Teraz jednak Walthers dostrzegł swoją pomyłkę. Jeden z kłócących się był młodszy od pozostałych, niższy i szczuplejszy. Kolor jego skóry był ciemniejszy niż u większości Europejczyków, lecz nie tak ciemny jak u Libijczyków; oczy miał równie czarne jak oni, lecz bez odcienia antymonu.
To Walthersa jednak nie obchodziło.
Odwrócił się i cierpliwie czekał, pragnąc jak najszybciej stąd wyjść. Nie tylko dlatego, że chciał zobaczyć Dolly. Stosunki etniczne w Port Hegramet były nieco wrogie. Chińczycy przeważnie trzymali się z Chińczykami, Latynosi siedzieli w swoim barńo, Europejczycy w dzielnicy europejskiej - nie wyglądało to wcale ani tak
schludnie, ani tak pokojowo. Podziały były ostre nawet w obrębie samych grup etnicznych. Chińczycy z Kantonu nie zadawali się z Chińczykami z Tajwanu, Portugalczycy nie chcieli mieć nic wspólnego z Finami, a niegdysiejsi Chilijczycy nadal kłócili się z byłymi Argentyńczykarni. Europejczycy jednak zdecydowanie nie odczuwali przymusu bywania w afrykańskich knajpach, kiedy więc miał podpisaną umowę w ręce, podziękował Luamanowi i wyszedł szybko z uczuciem ulgi. Zanim przeszedł jedną przecznicę, usłyszał głośne wrzaski wściekłości z tyłu i okrzyk bólu.
Na planecie Peggy człowiek troszczy się o własny interes najbardziej, jak tylko może, ale Walthers musiał bronić swojego czarteru. Grupa, którą widział okładającą jednego osobnika, równie dobre mogła składać się z afrykańskich wykidajłów atakujących szefa jego klientów. Przez co był to jego interes. Odwrócił się i zaczął biec z powrotem - był to błąd którego, wierzcie mi, żałował gorzko jeszcze długo, długo potem.
Zanim Walthers dotarł na miejsce, napastnicy zdążyli się już ulotnić, a jęcząca, zakrwawiona postać na chodniku nie należała do grupy jego klientów. To był młody nieznajomy; złapał Walthersa za nogę.
- Pomóż mi, a dam ci pięćdziesiąt tysięcy dolarów - powiedział niewyraźnie przez spuchnięte i zakrwawione wargi.
- Pójdę i poszukam patrolu - zaproponował Walthers, próbując się wycofać.
- Nie, tylko nie patrol! Pomóż mi ich zabić, a zapłacę - zawył człowiek. Jestem kapitan Juan Henriauette Santos-Schmitz i stać mnie na twoje usługi!
Rzecz jasna, wtedy jeszcze nic o tym nie wiedziałem. Z drugiej strony, Walthers nie wiedział, że Luaman dla mnie pracuje. To było bez znaczenia. Pracowały dla mnie dziesiątki tysięcy ludzi, a to, czy Walthers wiedział, kim oni byli, nie stanowiło żadnej różnicy. Problem polegał na tym, że nie rozpoznał Wana, gdyż nigdy o nim nie słyszał, może ogólnie. Na dłuższą metę miało to stanowić dla Walthersa ogromną różnicę.
Opowieść Robina także w tym miejscu wymaga pewnych objaśnień. Heechowie bardzo interesowali się wszystkim, co żyje, szczególnie życiem, które było inteligentne lub przejawiało pewną szansę na bycie inteligentnym w przyszłości. Mieli oni urządzenie, które pozwalało im podsłuchiwać uczucia istot znajdujących się o całe światy od nich.
Problem z tym urządzeniem polegał na tym, że nie tylko odbierało, lecz również nadawało. Własne emocje operatora były odbierane przez badanych. Jeśli operator był zaniepokojony, załamany - czy szalony - konsekwencje były bardzo, bardzo poważne. Chłopiec imieniem Wan miał takie urządzenie, kiedy został porzucony jako niemowlę. Nazywał je leżanką snów - naukowcy potem przemianowali ją na teleempatyczny nadbiornik psychokinetyczny - a kiedy jej używał, wydarzały się rzeczy tak subiektywnie opisane przez Robina.
Znałem dobrze Wana. Poznałem go, gdy był dzikusem, wychowanym przez maszyny i nieludzi. Kiedy przedstawiałem wam katalog moich znajomych, nazwałem go nie-przyjacielem. Znałem go, zgadza się. Ale nigdy nie był istotą dość społeczną, żeby stać się przyjacielem kogokolwiek.
Był nawet nieprzyjacielem, jak pewnie byście powiedzieli - nie tylko moim, lecz całej ludzkiej rasy - kiedy był wystraszonym i napalonym nastolatkiem, śniącym na swojej leżance w Obłoku Oorta i nie wiedzącym ani nie dbającym o to, że jego sny przyprawiały ludzkość o szaleństwo. To nie była jego wina, niewątpliwie. Nie było nawet jego winą, że pewni godni pożałowania terroryści w ataku szału - zainspirowani jego przykładem - znów zaczęli doprowadzać nas wszystkich do szaleństwa przy każdej nadarzającej się okazji. Jeśli jednak zagłębimy się w problem "przewinienia" i związany z nim
termin "wina", powracamy natychmiast do Sigfrida von Psycha, zanim jeszcze się zorientujemy, a teraz i tak opowiadam o Audeem Walthersie.
Walthers nie był aniołem miłosierdzia, ale nie potrafił zostawić człowieka na ulicy. Kiedy prowadził zakrwawionego mężczyznę do małego mieszkania, które dzielił z Dolly, Walthers zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Facet był w kiepskim stanie, nie da się ukryć. Od tego jednak były punkty pierwszej pomocy, a poza tym ofiara na swój sposób zachowywała się dość niewdzięcznie. Przez całą drogę do dzielnicy zwanej Małą Europą, facet obniżał swoje propozycje finansowe i narzekał, że Walthers jest tchórzem; kiedy wyciągnął się na składanym łóżku Walthersa, nagroda stopniała już do dwustu pięćdziesięciu dolarów, a uwagi na temat charakteru Walthersa płynęły nieprzerwanie.
W końcu mężczyzna przestał krwawić. Podniósł się z trudem i rozejrzał po mieszkaniu z wyrazem pogardy. Dolly jeszcze nie wróciła do domu, ale oczywiście zostawiła po sobie bałagan - niewyrzucone brudne naczynia na składanym stole, porozrzucane jej pacynki, susząca się nad zlewem bielizna, sweter powieszony na klamce.
- Ależ cuchnąca nora - oświadczył nieproszony gość konwersacyjnym tonem. - To nawet nie jest warte dwustu pięćdziesięciu dolarów.
Ostra odpowiedź cisnęła się Walthersowi na usta. Stłumił ją jednak wraz z innymi, które powstrzymywał przez ostatnie pół godziny; czy miało to jakiś sens?
- Pomogę panu się umyć - powiedział. - A potem może pan pójść. Nie chcę żadnych pieniędzy.
Posiniaczone wargi próbowały się uśmiechnąć.
- Ależ głupio z pana strony, tak gadać - odparł mężczyzna. - Jestem kapitan Juan Henriąuette Santos-Schmitz. Mam własny statek kosmiczny, posiadam udział w transportowcach, które dowożą żywność na tę planetę, poza tym jeszcze w paru innych przedsiębiorstwach i mówi się, że jestem jedenasty na liście najbogatszych przedstawicieli ludzkiej rasy.
- Nigdy o panu nie słyszałem - odwarknął Walthers, nalewając ciepłej wody do miednicy. Ale to nie była prawda. Działo się to bardzo dawno temu, ale jakieś jakieś wspomnienie tkwiło w jego pamięci. Ktoś, kto pokazywał się w programach piezowizyjnych co godzinę przez tydzień, potem jeszcze co tydzień przez miesiąc czy dwa. Nikogo się tak łatwo nie zapomina, jak faceta sławnego przez miesiąc, w dziesięć lat później.
- To pan był tym dzieciakiem, który wychował się w habitacie Heechów - rzekł nagle, a mężczyzna zapiszczał:
- Tak, właśnie! Au! To boli!
- Więc proszę się nie ruszać - powiedział Walthers i zaczął się zastanawiać, co należy zrobić z facetem figurującym jako jedenasty na liście najbogatszych ludzi. Dolly pewnie będzie zachwycona, że może go poznać. Ale jak już otrząśnie się z pierwszego zachwytu, z pewnością zacznie knuć, jak podpiąć się do tego bogactwa i kupić im plantację na wyspie, dom letni na Heather Hills albo podróż powrotną? Czy, myśląc perspektywicznie, nie opłaca się bardziej przytrzymać tu jeszcze tego faceta pod jakimś pretekstem, aż Dolly wróci do domu - czy pozbyć się go i po prostu jej o nim opowiedzieć?
Dylematy, nad którymi się zbyt długo zastanawiamy, zwykle rozwiązują się same; ten też rozwiązał się sam, kiedy zamek w drzwiach stuknął, zazgrzytał i do środka wkroczyła Dolly.
Bez względu na to, jak Dolly wyglądała, kiedy krzątała się po domu - czasem z załzawionymi oczami z powodu alergii na florę planety Peggy, przeważnie rozdrażniona, nieuczesana - kiedy wychodziła, wyglądała olśniewająco. Rzecz jasna olśniła też nieoczekiwanego gościa, kiedy tylko wkroczyła do pokoju; i choć Walthers był mężem tej zadziwiająco szczupłej postaci z niewzruszoną alabastrową twarzą od ponad roku i wiedział, że przyczyną tej pierwszej cechy jest ostra dieta, a drugiej - kłopoty z uzębieniem, prawie udało jej się olśnić samego Walthersa.
Walthers przywitał ją obejmując i całując; pocałunek odwzajemniono, choć bez szczególnego zaangażowania. Dolly zignorowała go, przyglądając się gościowi. Nadal trzymając ją w objęciach, Walthers rzekł:
- Kochanie, to jest kapitan Santos-Schmitz. Został pobity i przyprowadziłem go tutaj...
- Juniorze, ty nie... - odepchnęła go. Minęła chwila, zanim zrozumiał, na czym polegało nieporozumienie.
- Och nie, Dolly, to nie ja go pobiłem. Po prostu przechodziłem w pobliżu.
Jej wyraz twarzy złagodniał i zwróciła się do gościa.
- Jasne, że jesteś tu mile widziany, Wan. Niech no zobaczę, co oni ci zrobili.
Santos-Schmitz urósł z dumy.
- Poznajesz mnie - powiedział, pozwalając jej dotknąć pasków bandaża założonego przez Walthersa.
- Oczywiście, Wan! Wszyscy w Port Hegramet cię znają. - Potrząsnęła głową ze współczuciem pochylając się nad podbitym okiem. - Pokazano mi ciebie wczoraj wieczorem - powiedziała. - W Sali Wrzeciona.
Cofnął się, by przyjrzeć się jej lepiej.
- Och tak! Artystka. Widziałem twój występ.
Dolly Walthers rzadko się uśmiechała, ale umiała w szczególny sposób marszczyć kąciki oczu, ściągać śliczne usta i to było nawet lepsze niż uśmiech; był to sympatyczny wyraz twarzy. Można go było ujrzeć u niej co chwila, gdy troszczyli się o wygodę Wana Santosa-Schmitza, kiedy napoili go kawą i słuchali wyjaśnień dotyczących tego, dlaczego Libijczycy popełnili błąd rzucając się na niego. Jeśli nawet Walthers obawiał się, że Dolly nie będzie zadowolona z przyprowadzenia tego wędrowca do domu, odkrył, że w tej kwestii nie miał się czego obawiać. Jednak w godzinę później zaczął odczuwać niepokój.
- Wan - powiedział - jutro rano mam lot i wydaje mi się, że chciałbyś wrócić do swojego hotelu...
- Na pewno nie, Juniorze - łagodnie zaprzeczyła żona. - Mamy tu masę miejsca. Wan może spać w łóżku, ty na kanapie, a ja zajmę pryczę w szwalni.
Walthers był zbyt zaskoczony, by się skrzywić, a co dopiero odpowiedzieć. To był głupi pomysł. Oczywiście Wan chciał wrócić do hotelu, a Dolly po prostu była uprzejma; na pewno naprawdę nie chciała tak rozdysponować miejsc do spania, żeby nie mieli ani odrobiny prywatności, w ostatnią noc przed jego powrotem do buszu w towarzystwie drażliwych Arabów. Odczekał więc chwilę, z przekonaniem, że Wan przeprosi go i jego żonę za to i odmówi noclegu, potem czekał z nieco mniejszym przekonaniem, potem już bez przekonania. Choć Walthers nie był wysoki, kanapa była dla niego za krótka i przez całą noc rzucał się i przewracał, żałując, że w ogóle usłyszał nazwisko Juana Henriquette'a Santos-Schmitza.
W żalu tym łączyła się z nim znakomita większość ludzkiej rasy, nie wyłączając mnie.
Wan nie był po prostu nieznośnym osobnikiem - och, to nie była rzecz jasna jego wina (tak, tak Sigfridzie, wynocha z mojej głowy!). Ukrywał się także przed sprawiedliwością, czy może ukrywałby się, gdyby ktokolwiek wiedział, które ze starożytnych artefaktów Heechów udało mu się ukraść.
Nie kłamał mówiąc Walthersowi, że jest bogaty. Z racji urodzenia miał prawa do znacznej części technologii Heechów, tylko dlatego, że jego matka urodziła go w habitacie Heechów, gdzie nie było ani jednego człowieka, do którego można by gębę otworzyć. Okazało się, że to oznacza dla niego ogromne sumy pieniędzy, kiedy już sądy zdołały sobie wszystko przemyśleć. We własnej opinii Wana oznaczało to także, że miał prawo do absolutnie wszystkiego, co kiedyś należało do Heechów, a obecnie nie było przybite do podłogi. Zabrał statek Heechów - o czym wszyscy wiedzieli - ale za pieniądze zdołał kupić sobie prawników, którzy powstrzymali pozew Korporacji Gateway domagający się jego zwrotu na drodze sądowej. Zabrał także trochę gadżetów Heechów, które nie były powszechnie dostępne, i gdyby tylko ktoś się dowiedział gdzie są, pozew przeleciałby przez sąd jak burza, a Wan stałby się Wrogiem Publicznym Numer Jeden, a tak, był co najwyżej wkurzającym
facetem. Walthers miał zatem wszelkie powody, żeby go nienawidzić, choć, rzecz jasna, nienawidził go akurat z innych przyczyn.
Następnego dnia Walthers ujrzał Libijczyków - byli skacowani i rozdrażnieni. On był w jeszcze gorszym nastroju, a różnica polegała na tym, że Walthers był bardziej wkurzony, a kaca nie miał wcale. Po części to było przyczyną jego nastroju.
Jego pasażerowie nie zadawali mu żadnych pytań odnośnie poprzedniej nocy; prawie się nie odzywali, kiedy samolot unosił się nad szerokimi sawannami, pojawiającymi się czasem polanami oraz nad rzadko widywanymi zabudowaniami farm planety Peggy. Luaman i jeden z jego ludzi zagrzebali się w podkolorowanych hologramach satelitarnych sektora, który badali, kolejny z nich spał, czwarty trzymał się za głowę i wyglądał przez okno. Samolot leciał na autopilocie, o tej porze roku zakłócenia pogodowe prawie się nie zdarzały. Walthers miał mnóstwo czasu na myślenie o swojej żonie. Ich ślub był jego osobistym triumfem, ale czy potem żyli długo i szczęśliwie?
To oczywiste, że Dolly miała dawniej ciężkie życie. Dziewczyna z Kentucky, bez pieniędzy, bez rodziny i pracy - także bez wykształcenia, w dodatku niezbyt inteligentna - taka dziewczyna musiała wykorzystać wszelkie szanse, żeby wydostać się z krainy węgla. Jedną z szans Dolly była jej uroda. Całkiem niezła, choć niedoskonała. Miała smukłe ciało i lśniące oczy, ale zęby miała jak królik. W wieku czternastu lat tańczyła na rurze w barze w Cincinnati, ale z tej roboty nie dało się wyżyć, no chyba że się dawało dupy na boku. Dolly nie chciała tego robić. Oszczędzała się. Próbowała śpiewać, ale okazało się, że nie ma głosu. Poza tym, próbowała to robić tak, żeby nie ruszać ustami i nie pokazywać tych zębów jak u Królika Bugsa, przez co wyglądała jak brzuchomówca... A kiedy powiedział jej o tym klient, którego zaloty odrzuciła, przez co próbował zrobić jej przykrość, w głowie Dolly zapaliło się światełko. M.C. uważał się w tym klubie za komika. Dolly zarabiała praniem i szyciem dostając w zamian stare, wykorzystane scenariusze skeczów, uszyła sobie trochę pacynek, przestudiowała wszystkie audycje na ich temat, jakie znalazła w piezowizji albo na wachlarzu. Wypróbowała nowy numer podczas ostatniego przedstawienia w sobotnią noc, kiedy to w już w niedzielę jej pracę miała przejąć następczyni. Numer nie był żadną bombą, ale nowa piosenkarka była jeszcze gorsza od niej, więc wyrok Dolly zawieszono. Dwa tygodnie w Cincinnati, miesiąc w Louisville, prawie trzy miesiące w małych klubach na przedmieściach Chicago - jeśli angaże następowały jeden po drugim, wiodło jej się nawet nieźle, ale między nimi bywały tygodnie albo i miesiące bezczynności. Mimo to nie głodowała. Zanim Dolly dotarła na planetę Peggy, wystrzępione rogi Wielkiego Numeru tyle razy miały już do czynienia z nieprzyjazną albo pijaną publicznością, że przybrał on kształt, z którym koniecznie należało coś zrobić. Ale to nie wystarczało na prawdziwą karierę. Wystarczało, żeby utrzymać się przy życiu. Emigracja na planetę Peggy była krokiem desperackim, gdyż za cenę biletu trzeba było zaprzedać się w niewolę. Gwiazdą tam nie została, ale też nie wiodło jej się gorzej. Choć przestała się już oszczędzać, przynajmniej nie oferowała siebie szczególnie bezwstydnie. Kiedy pojawił się Audee Walthers junior, zaproponował jej cenę znacznie wyższą niż inni - małżeństwo. I wyszła za niego. Mając osiemnaście lat. Za faceta dwa razy starszego od niej.
Ciężkie życie Dolly nie było jednak znacznie bardziej ciężkie od życia wszystkich innych ludzi na planecie Peggy - jeśli nie liczyć klientów Audee'ego, poszukiwaczy ropy. Poszukiwacze płacili pełną stawkę za bilet na planetę Peggy, czy może raczej robiły to za nich ich firmy, a każdy z nich niewątpliwie miał w kieszeni opłacony bilet powrotny.
Nie byli przez to bardziej radośni. Lot do pewnego miejsca na West Island, które wybrali na obóz, trwał sześć godzin. Zanim zjedli, rozstawili namioty, pomodlili się raz czy dwa, kłócąc się przy tym, w którą stronę należało zwrócić twarze, ich kac zdołał już przeminąć, ale zrobiło
się też zbyt późno, żeby cokolwiek tego dnia zrobić. Dla nich. Nie dla Walthersa. Kazano mu latać tam i z powrotem nad dwudziestoma tysiącami hektarów pagórkowatych zarośli. Ponieważ wlókł ze sobą detektor masy, mający mierzyć anomalie grawitacyjne, nie miało znaczenia, że robi to po ciemku. Nie miało to żadnego znaczenia dla pana Luamana, ale miało ogromne dla Walthersa, gdyż był to właśnie taki rodzaj latania, jakiego najbardziej nienawidził; musiał utrzymywać się na niskim pułapie, a niektóre ze wzgórz były dość wysokie. Latał więc używając cały czas zarówno radaru, jak i wiązek namierzających, strasząc powolne, głupie zwierzęta zamieszkujące sawanny West Island, i strasząc samego siebie, kiedy zauważył, że przysypia i budzi się, by poderwać gwałtownie samolot, bo naprzeciw niego wyrasta porośnięty krzakami szczyt wzgórza.
Zdołał przespać się przez pięć godzin zanim pan Luaman obudził go i wysłał na rekonesans fotograficzny kilku niepewnych lokalizacji, kiedy zaś zostało to ukończone, polecono mu zrzucać tyczki po całym terenie. Tyczki nie były zrobione z samego metalu; były to geofony i należało je tak ustawić, by utworzyły siatkę odbiorników pokrywającą całe kilometry kwadratowe. Poza tym należało je zrzucać z wysokości przynajmniej dwudziestu metrów, co dawało pewność, że zagłębią się w grunt i staną prosto, żeby ich odczyty były wiarygodne, a każdy z nich musiał być umieszczony z dokładnością do dwóch metrów. Uwaga Walthersa, że wymagania te są wzajemnie sprzeczne, nie spotkała się ze zrozumieniem, nikogo więc nie zaskoczyło, że kiedy zamocowane na ciężarówkach wibratory zakończyły pracę, uzyskane w ten sposób dane były do niczego. Zróbcie to jeszcze raz, powiedział pan Luaman i Walthers powtórzył całą akcję na piechotę, wyciągając geofony i wbijając je ręcznie.
Walthers zatrudnił się w charakterze pilota, ale pan Walthers miał szersze spojrzenie na jego obowiązki. Nie tylko łażenie za tyczkami geofonów. Pewnego dnia Walthers miał kopać w ziemi poszukując kleszczopodobnych
stworzeń, które na planecie Peggy stanowiły odpowiednik dżdżownic - napowietrzały glebę. Jeszcze innego dnia wręczyli mu coś podobnego do glebowgryzarki, które to urządzenie wkopywało się w ziemię na parędziesiąt metrów i pobierało próbki skały. Jeśli mieli ochotę na ziemniaki, kazali mu je obierać, a nawet próbowali go wrobić w mycie naczyń, wycofali się jedynie na pozycję zakładającą ustalenie dokładnych dyżurów przy tej czynności. (Ale Walthers zauważył, że pan Luaman nigdy nie miewał dyżuru.) Nie chodziło nawet o to, że te rutynowe czynności nie były ciekawe. Kleszczopodobne stworzenia wrzucało się do słoja z rozpuszczalnikiem, a uzyskana w ten sposób zupka była rozprowadzana na arkuszach bibuły filtrującej, służącej do elektroforezy. Skały zamykano w małych inkubatorach zaopatrzonych w sterylną wodę, powietrze i opary węglowodorów. Oba testy służyły do wykrywania ropy. Owady, podobnie jak termity, kopały głęboko. Czasem przynosiły na powierzchnię ze sobą to, przez co się przekopały, a elektroforeza służyła do zidentyfikowania tego, co na sobie przywlokły. Inkubatory miały wykrywać to samo, ale w nieco inny sposób. Na planecie Peggy, podobnie jak na Ziemi, istniały w glebie mikroorganizmy, które potrafiły przeżyć na diecie składającej się z czystych węglowodorów. Jeśli w inkubatorach cokolwiek urosło na czystych węglowodorach, musiały to być właśnie te stworzenia, gdyż nie mogły egzystować bez dostępu do jakiegoś źródła węglowodorów w glebie.
W każdym z tych przypadków oznaczało to ropę.
Dla Walthersa jednak te testy były co najwyżej przyginającym grzbiet mozołem, a jedyną od nich ucieczką było polecenie ponownego użycia samolotu w celu zastosowania magnetometru lub zrzucenia kolejnych tyczek. Po pierwszych trzech dniach ukrył się w swoim namiocie i wyciągnął własną umowę, żeby upewnić się, czy rzeczywiście musiał robić te wszystkie rzeczy. Niestety, musiał. Postanowił, że pogada sobie o tym z agentem po powrocie do Port Hegramet; po pięciu dniach zaczął się znów zastanawiać. Bardziej atrakcyjne
wydawało się zabicie agenta... Ale całe to latanie miało jeden zbawienny skutek. Po ośmiu dniach trzytygodniowej ekspedycji Walthers z radością poinformował pana Luamana, że kończy się paliwo i będzie musiał polecieć z powrotem do bazy i zatankować wodór.
Było ciemno, kiedy zjawił się w swoim małym mieszkanku; ale mieszkanie było wysprzątane, co stanowiło przyjemną niespodziankę, Dolly była w domu, co było jeszcze lepsze; a najlepsze było to, że w słodko oczywisty sposób jego widok sprawił jej przyjemność.
Wieczór był wspaniały. Kochali się; Dolly ugotowała obiad; potem znów się kochali, a o północy siedzieli na rozłożonym łóżku, oparci plecami o poduszki, z wyciągniętymi nogami, trzymając się za ręce i popijając z butelki miejscowe wino.
- Szkoda, że nie możesz zabrać mnie ze sobą - powiedziała Dolly, kiedy skończył jej opowiadać o czarterze z New Delaware. Dolly nie patrzyła na niego; bawiła się od niechcenia głowami pacynek założonymi na pałce wolnej ręki, ze spokojnym wyrazem twarzy.
- Nie ma na to szans, kochanie. - Zaśmiał się. - Jesteś zbyt śliczna, żeby zabrać cię do buszu z czterema napalonymi Arabami. Posłuchaj, nawet ja nie czuję się całkiem bezpiecznie.
Podniosła rękę, nie zmieniając zrelaksowanego wyrazu twarzy. Na ręce miała tym razem pacynkę przedstawiającą pyszczek kota z jasnoczerwonymi, połyskliwymi wąsami. Różowy pyszczek otworzył się i pacynka wysepleniła:
- Wan mówi, że oni szą okłopni. Mówi, zie mogliby go ziabić tylko za to, zie dyszkutował z nimi o religii. Mówi, zie bał się, zie go napławdę ziabiją.
- Och? - Walthers zmienił pozycję, gdyż oparcie łóżka przestało już wydawać mu się tak wygodne. Nie zadał pytania, które przyszło mu na myśl, a które brzmiało Och, widziałaś się z Wanem?, bo sugerowałoby, że jest zazdrosny. Spytał tylko:
- Co tam u Wana? - Ale to pierwsze pytanie zostało zawarte w tym drugim i dostał na nie odpowiedź. Wan
miewał się znacznie lepiej. Oko Wana prawie nie było już czarne. Wan miał na orbicie naprawdę fajny statek, Piątkę Heechów, ale to była jego prywatna własność i został specjalnie wyposażony - przynajmniej tak mówił; nie widziała tego statku. Wan w jakiś sposób zasugerował, że część tego wyposażenia to były stare artefakty Heechów, zdobyte prawdopodobnie w nie do końca uczciwy sposób. Sugerował też, że istniało mnóstwo artefaktów, które nigdy nie zostały zgłoszone, bo ludzie, którzy je znaleźli, nie chcieli płacić tantiem Korporacji Gateway. Wan wymyślił sobie, że miał do nich prawo, naprawdę, bo miał takie niewiarygodne życie, wychowany praktycznie przez samych Heechów...
Bez udziału woli Walthersa zadane w myślach pytanie znalazło ujście.
- Wygląda na to, że dużo czasu spędzałaś z Wanem - rzekł, próbując powiedzieć to zwyczajnie i słysząc, że jego głos jest najlepszym dowodem, że mu się nie udało. Nie brzmiał zwyczajnie; był zły albo zmartwiony; tak naprawdę bardziej zły niż zmartwiony, bo to nie miało sensu! Wan nie był przystojny. Ani nie miał dobrego charakteru. Oczywiście, był bogaty i w wieku zbliżonym do Dolly...
- Oj złotko, nie bądź zazdrosny - powiedziała Dolly własnym głosem, który brzmiał, jakby sprawiło jej to przyjemność, co dało Walthersowi pewność. - Tak czy inaczej, on niedługo stąd odleci, wiesz o tym. Nie chce tu być, kiedy przyleci następny transportowiec, więc teraz gromadzi zapasy na następną podróż. I to jest jedyny powód, dla którego tu przyleciał. - Uniosła dłoń z pacynką i dziecinny koci głosik zaśpiewał - Junior jest ziażrośny o Dolly!
- Nie, nie jestem - odparł odruchowo, ale po chwili potwierdził. - Tak, jestem. Zabierz to ode mnie, Dolly.
Przesunęła się na łóżku, aż jej wargi znalazły się koło jego ucha i poczuł jej delikatny oddech, sepleniący kocim głosem:
- Obieciuję, zie nie będę, panie junior, ale byłoby siuper, jakby pan... - Potem nastąpiło pojednanie, bardzo udane; z jednym wyjątkiem: w połowie Czwartej Rundy zostało przerwane przez przeraźliwy dzwonek piezofonu. Walthers odczekał piętnaście dzwonków, co pozwoliło mu zakończyć rozpoczęte zadanie, prawie tak ładnie, jak to sobie zaplanował. Kiedy odebrał piezofon, zgłosił się dyżurny oficer z lotniska.
- Zadzwoniłem nie w porę, Walthers?
- Mów, o co chodzi - powiedział Walthers próbując udawać, że wcale ciężko nie dyszy.
- Wstań i jedź tu szybko, Audee. Sześciu facetów leży ze szkorbutem, Siatka Siedem Trzy Poppa, współrzędne mamy trochę niewyraźne, ale mają namiernik radiowy. I nic więcej. Lecisz do nich z lekarzem, dentystą i jakąś toną witaminy C, którą muszą dostać o świcie. Co znaczy, że startujesz za jakieś dziewięćdziesiąt minut.
- Do cholery, Carey! Czy to nie może poczekać?
- Może, jak chcesz mieć parę trupów w chwili przybycia. Kiepsko z nimi. Pasterz, który ich znalazł, mówi, że jego zdaniem dwóch z nich i tak nie przeżyje.
Walthers zaklął pod nosem, spojrzał na Dolly przepraszająco, po czym z niechęcią zaczął zbierać swoje rzeczy.
Kiedy Dolly odezwała się, jej głos nie brzmiał już jak głos kota.
- Junior? Czy możemy wrócić do domu?
- Jesteśmy w domu - odparł, usiłując, żeby to lekko zabrzmiało.
- Junior, proszę? - Na jej spokojnej dotąd twarzy pojawiło się napięcie, a choć maska z kości słoniowej nadal niczego nie wyrażała, w jej głosie dało się słyszeć napięcie.
- Dolly, najdroższa - rzekł - tam nikt na nas nie czeka. Pamiętasz? Dlatego właśnie tacy ludzie, jak my tu przylatują. Teraz mamy całą nową planetę - już samo to miasto będzie kiedyś większe od Tokio, nowsze niż Nowy Jork; za parę lat ma przylatywać sześć transportowców rocznie, wiesz, i będzie pętla Lufstroma zamiast wahadłowców...
- Ale kiedy? Kiedy będę już stara?
Być może nie było żadnego rozsądnego powodu dla żałości w jej głosie, lecz ta żałość i tak tam była. Walthers przełknął ślinę, wziął głęboki oddech i spróbował zażartować najlepiej, jak potrafił.
- Moje słodkie majteczki - rzekł - nie będziesz stara nawet wtedy, jak będziesz mieć dziewięćdziesiąt lat. - Cisza. - Ale, złotko - przymilał się dalej - przecież musi być coraz lepiej! Niedługo uruchomią tę Fabrykę Pożywienia w naszym Obłoku Oorta. Może nawet w przyszłym roku! A tak mi obiecywali pracę pilota przy tej budowie...
- Tak, świetnie! Więc będziesz poza domem przez rok, a nie przez miesiąc. A ja będę tkwić w tej dziurze, nie mając nawet sensownych programów, z którymi można by pogadać.
- Będą mieli programy...
- Prędzej umrę!
Był już całkiem obudzony, cała radość nocy gdzieś się ulotniła. Powiedział:
- Posłuchaj. Jeśli ci się tu nie podoba, nie musimy tu zostawać. Planeta Peggy to nie tylko Port Hegramet. Możemy jechać gdzieś na pustkowie, oczyścić teren, wybudować dom...
- Wychowywać silnych synów, założyć dynastię? - W jej głosie pobrzmiewało obrzydzenie.
- Cóż... coś w tym rodzaju, jak mi się wydaje. Odwróciła się na łóżku.
- Idź się wykąpać - poradziła. - Śmierdzisz, jakbyś się pieprzył.
Kiedy Audee Walthers junior brał prysznic, istota, która zupełnie nie przypominała żadnej z pacynek Dolly (choć jedna z nich miała ją przedstawiać) oglądała po raz pierwszy obce niebo od trzydziestu jeden prawdziwych lat; w tym samym czasie jeden z chorych poszukiwaczy wyzionął ducha, na co pasterz, który próbował się nim opiekować, odwracając głowę, zareagował z ulgą, na Ziemi zaś trwały zamieszki, a na pewnej planecie odległej o osiemset lat świetlnych zginęło pięćdziesięciu jeden kolonistów...
Tymczasem Dolly wstała na wystarczająco długą chwilę, żeby zrobić mu kawę i postawić ją na stole. Sama zaś wróciła do łóżka, gdzie spała twardo, a przynajmniej udawała, że śpi, gdy Walthers pił kawę, ubierał się, a wreszcie wyszedł.
Kiedy tak przyglądam się Audee'emu, z tej wielkiej odległości, jaka nas teraz dzieli, robi mi się smutno gdy widzę, że w dużym stopniu wygląda na mięczaka. W rzeczywistości wcale taki nie był. Był całkiem godnym podziwu facetem. Był doskonałym pilotem, wytrzymałym fizycznie, twardym i nieprzejednanym, kiedy była taka potrzeba, uprzejmym, kiedy była ku temu sposobność. Chyba każdy wygląda na mięczaka od wewnątrz, a oczywiście właśnie od wewnątrz go teraz oglądam - z bardzo dużej odległości wewnątrz, czy na zewnątrz, w zależności od tego, jakiego odpowiednika geometrii użyjemy w tej metaforze. (Słyszę, jak stary Sigfrid wzdycha, "Och, Robin! Tyle dygresji w jednym zdaniu!" Ale Sigfrida nigdy nie poszerzono.) Każdy z nas ma jakiś obszar miękkości, to właśnie próbuję powiedzieć. Uprzejmiej byłoby nazywać je obszarami wrażliwości, zaś Audee przez przypadek był strasznie wrażliwy, jeśli w grę wchodziła Dolly.
Miękkość nie była jednak naturalnym stanem Audee'ego. Przez następną cząstkę czasu był on wszystkim, co najlepsze, a czym powinien być człowiek - zaradny, pomagający potrzebującym, niezmordowany. Musiał być. Planeta Peggy ukrywała za swym łagodnym obliczem parę pułapek.
Planeta Peggy była klejnotem pośród nieziemskich światów. Powietrze nadawało się do oddychania. Klimat był taki, że można było w nim przeżyć. Flora rzadko kiedy przyprawiała człowieka o pokrzywkę, zaś fauna była nadzwyczaj łagodna. Cóż, niezupełnie łagodna. Raczej głupia. Walthers zastanawiał się czasem, co Heechowie widzieli w planecie Peggy. Problem polegał na tym, że Heechowie interesowali się inteligentnym życiem - nie, żeby udało im się dużo takiego znaleźć - a tego na Peggy na pewno wiele nie było. Najbardziej inteligentnym zwierzęciem był drapieżnik o rozmiarach lisa i prędkości kreta. Miał iloraz inteligencji indyka, co udowodnił stając się swoim własnym największym wrogiem. Jego ofiary były jeszcze głupsze i wolniejsze od niego - więc jedzenia mu nigdy nie brakowało, a najczęstszą przyczyną śmierci było zadławienie się cząstkami jedzenia, które zwracał, kiedy za dużo zjadł. Istoty ludzkie mogły żywić się tym drapieżnikiem, jeśli tylko chciały, oraz większością jego ofiar, jak również sporą częścią pozostałej biomasy... jeśli tylko były ostrożne.
Oczywiście, zdajecie sobie sprawę z tego, że owa "miękkość", którą tu usprawiedliwia Robin, to nie miękkość Audee'ego Walthersa. Robin nigdy nie był mięczakiem, może wtedy, gdy musiał od czasu do czasu przekonywać samego siebie, że nim nie jest. Ludzie są tacy dziwni!
Obszarpani poszukiwacze uranu nie byli ostrożni. Kiedy gwałtowny tropikalny świt eksplodował nad dżunglą, a Walthers osadził samolot na najbliższej polanie, jeden z nich już zmarł.
Ekipa medyczna nie miała czasu zajmować się stwierdzaniem zgonu w chwili przybycia, otoczyła więc tych jeszcze żyjących i wysłała Walthersa do kopania grobu. Przez chwilę miał nadzieję zrzucić to zadanie na któregoś z pasterzy, lecz ich stada uległy rozproszeniu i nie mieli czasu. Kiedy tylko Walthers odwrócił się plecami, to samo zrobili pasterze.
Zwłoki wyglądały na jakieś dziewięćdziesiąt lat, a śmierdziały na sto dziesięć, ale plakietka przyczepiona do nadgarstka głosiła, że nazywał się Selim Yasmeneh, lat dwadzieścia trzy, urodzony w slumsach na południe od Kairu. Pozostałą część jego biografii można było łatwo odczytać. Walczył o życie aż do wieku nastoletniego w egipskich slumsach, trafiła mu się życiowa szansa odnalezienia nowego życia na planecie Peggy, podczas podróży pocił się na pryczy w jednym z dziesięciu rzędów, umierał ze strachu podczas lądowania
w schodzącej z orbity kapsule - pięćdziesięciu kolonistów wtłoczonych do pozbawionego pilota zasobnika, wytrąconego z orbity przez uderzenie z zewnątrz, przerażonych w chwili wejścia w atmosferę, robiących w spodnie, kiedy otwierały się nad nimi spadochrony. W istocie prawie wszystkie kapsuły wylądowały bezpiecznie. Tylko jakichś trzystu kolonistów jak dotąd roztrzaskało się lub utopiło. Yasmeneh miał przynajmniej szczęście, kiedy jednak zmienił pracę z farmera uprawiającego jęczmień na poszukiwanie metali ciężkich, szczęście go opuściło, gdyż jego grupa nie zachowała środków ostrożności. Bulwy, którymi się żywili, kiedy skończyło im się jedzenie ze sklepu, zawierały - jak prawie każde naturalne źródło pożywienia na Peggy, substancję będącą tak silnym antagonistą witaminy C, że trzeba było to przeżyć, żeby uwierzyć. Ale nawet wtedy nie uwierzyli. Wiedzieli o tym zagrożeniu. Każdy o nim wiedział. Chcieli tylko spędzić tam jeszcze jeden dzień, a potem jeszcze jeden i jeszcze jeden, a ich zęby zaczęły się chwiać, oddech stawał się cuchnący, a w chwili, gdy pasterze natknęli się na ich obóz, dla Yasmeneha było już za późno, a pozostałym niewiele brakowało.
Walthers musiał odstawić całą ekipę, uratowanych i ratowników do obozu, gdzie kiedyś miała zostać zbudowana pętla i był tam już co najmniej tuzin stałych siedzib. Kiedy wrócił w końcu do Libijczyków, pan Luaman był wściekły. Uczepił się drzwi samolotu Walthersa i wrzeszczał na niego.
- Nieobecny przez trzydzieści siedem godzin! To niebywałe! Za tak kosztowny czarter oczekujemy odpowiednich usług!
- To była sprawa życia i śmierci, panie Luaman - odparł Walthers, próbując nie dopuścić do głosu rozdrażnienia i zmęczenia, kiedy zabezpieczał samolot po locie.
- Życie jest tu najtańsze! A śmierć czeka nas wszystkich!
Walthers przecisnął się koło niego i zeskoczył na ziemię.
- To byli pańscy krajanie, Arabowie, panie Luaman...
- Nie! Egipcjanie!
- ... dobrze, w takim razie współwyznawcy, muzułmanie...
- Nie obchodziłoby mnie to, nawet gdyby byli moimi braćmi! Nasz czas jest cenny! Ważą się tu bardzo istotne sprawy!
Po cóż miał powstrzymywać własny gniew?
- Takie jest prawo, panie Luaman - warknął Walthers. - Ja tylko dzierżawię ten samolot; muszę świadczyć usługi w sytuacjach zagrożenia. Proszę sobie przeczytać klauzule drobnym drukiem!
To był argument, na który nie można było nic odpowiedzieć i było naprawdę wkurzające, kiedy Luaman nie podjął nawet próby polemizowania z tym argumentem, tylko zareagował zwalając na barki Walthersa wszystkie zadania, jakie nagromadziły się w czasie jego nieobecności. Wszystkie miały być wykonane natychmiast. Albo jeszcze wcześniej. Cóż z tego, że Walthers nie spał, wszak wszyscy pewnego dnia zaśniemy na zawsze, nieprawdaż?
Zatem, choć tak niewyspany, w następnej godzinie Walthers latał z magnetosondą - denerwująca, beznadziejna robota, holowanie magnetometru setki metrów za samolotem, usiłując zadbać o to, żeby to nieporęczne cholerstwo nie zahaczyło o drzewo ani nie wyrżnęło o ziemię. W przebłyskach myśli pomiędzy żądaniami sprowadzającymi się do latania dwoma samolotami na raz, Walthers myślał ponuro, że Luaman kłamał; to byłoby coś zupełnie innego, gdyby Egipcjanie byli jego rodakami, a co dopiero braćmi. Nacjonalizm nie został na Ziemi. Zawsze były potyczki na granicach: gauchos kontra hodowcy ryżu, kiedy stada bydła zaczęły szukać wodopoju na polach ryżowych i zdeptały sadzonki; Chińczycy kontra Meksykanie, kiedy pojawił się błąd podczas składania wniosków o ziemię; Afrykańczycy kontra Kanadyjczycy, Słowianie kontra mówiący po hiszpańsku, bez żadnego powodu widocznego dla outsidera z zewnątrz. To już było wystarczająco złe. A bywało jeszcze gorzej, gdy zła krew wypływała na powierzchnię w sporach między Słowianinem a drugim Słowianinem, między Latynosem a innym Latynosem.
A planeta Peggy mogła przecież być takim pięknym miejscem. Miała wszystko - prawie wszystko, jeśli nie liczyć problemu z witaminą C; miała Górę Heechów, z wodospadem zwanym Kaskadą Pereł, ośmiusetmetrowy mleczny potok spływający prosto z południowych lodowców; miała pachnące cynamonem lasy Małego Kontynentu z tępawymi, sympatycznymi małpami o sierści w kolorze lawendy - pewnie, nie były to prawdziwe małpy. Ale były milusie. I Szklane Morze, i Jaskinie Wiatrów. I farmy - zwłaszcza farmy! To właśnie farmy sprawiały, że te wszystkie miliony i dziesiątki milionów Afrykańczyków, Chińczyków, Hindusów, Latynosów, biednych Arabów, Irańczyków, Irlandczyków, Polaków - te miliony zdesperowanych ludzi tak bardzo chciały uciec z Ziemi i daleko od domu.
- Biedni Arabowie - pomyślał sobie, ale przecież zdarzali się też bogaci. Jak ta czwórka, dla której pracował. Kiedy rozmawiali o "sprawach dużej wagi", mierzyli ich wagę w dolarach i centach, to było oczywiste. Ta ekspedycja nie była tania. Jego czarter kosztował sześciocyfrową sumę - szkoda, że nie mógł zatrzymać z tego więcej dla siebie! A to była przecież niewielka cząstka tego, co wydali na te wszystkie błyskawicznie rozstawiane namioty, geofony, dalmierze akustyczne, próbniki do skał; dzierżawę czasu satelity sporządzającego podkolorowane mapy i radarowe mapy konturowe; za instrumenty, które za opłatą włóczył po całym terenie... a jaki miał być następny etap? Dalej miały zacząć się wiercenia. Kopanie szybu do wysadu solnego, który zlokalizowali, trzy tysiące metrów w dół, to miało kosztować miliony...
Z jednym wyjątkiem: odkrył, że zapewne nie aż tyle, bo mieli też dostęp do jakiejś nielegalnej technologii Heechów, o której Wan powiedział Dolly.
Pierwsze istoty ludzkie dowiedziały się o dawno zaginionej rasie Heechów, że lubiła budować tunele, bo
wszystkie przykłady ich pracy znajdowały się pod powierzchnią planety Wenus. Przyrządem, którego używali do kopania tych tuneli był cud techniki, projektor pola, który rozbijał krystaliczną strukturę skały, zamieniając ją w rodzaj szlamu; maszyna następnie wypompowywała szlam i wykładała szyb gęstym, twardym, połyskującym niebiesko metalem Heechów. Takie projektory nadal istniały, ale nie w prywatnych rękach.
Wydawało się jednak, że znajdowały się one w zasięgu rąk grupy pana Luamana... co oznaczało, że za tym wszystkim kryją się nie tylko pieniądze, ale również wpływy... co oznaczało posiadanie kogoś, kto dużo może, we właściwym miejscu; z przypadkowych uwag rzucanych w krótkich przerwach w pracy, czyli podczas odpoczynku i posiłków, Walthers wywnioskował, że tym kimś był facet o nazwisku Robinette Broadhead. Wysad solny został rozpoznany z całą pewnością, wybrano lokalizacje otworów, główne zadanie ekspedycji zostało zakończone. Zostało co najwyżej sprawdzenie kilku dodatkowych opcji i zakończenie weryfikacji. Nawet Luaman trochę się odprężył, a wieczorne rozmowy zeszły na dom. Domem dla nich wszystkich okazała się jednak nie Libia - ani nawet Paryż. Był nim Teksas, gdzie każdy z nich miał 1,75 żony, a wszyscy razem około pół tuzina dzieci. Niezbyt równomiernie rozdzielonych, o ile Walthers mógł stwierdzić, ale bliższych szczegółów mu nie podano, prawdopodobnie celowo. Próbując zachęcić ich do większej otwartości, Wałthers złapał się na tym, że opowiada im o Dolly. Więcej niż miał zamiar. O tym, że jest tak bardzo młoda. O jej artystycznej karierze. O jej pacynkach. Opowiadał im, jak zdolna była Dolly, bo zrobiła sama wszystkie te pacynki - kaczkę, pieska, szympansa, klowna. I najlepszą ze wszystkich - Heecha. Heech w wykonaniu Dolly miał cofnięte czoło, sterczący nos, wystający podbródek i oczy zwężające się w stronę uszu, jak na egipskich freskach. Z profilu jego twarz wyglądała prawie jak pojedyncza linia, biegnąca pochyło w dół - wszystko to oczywiście było wytworem wyobraźni, bo nikt dotąd nigdy nie widział Heecha.
Najmłodszy z Libijczyków, Fawzi, skinął ze zrozumieniem głową.
- Tak, to dobrze, kiedy kobieta zarabia pieniądze - oświadczył.
- Tu nie chodzi tylko o pieniądze. Dzięki temu nie siedzi bezczynnie. Obawiam się, że i tak strasznie się nudzi w Port Hegramet. Nie ma nawet z kim porozmawiać.
Libijczyk imieniem Shameem także pokiwał głową.
- Programy - doradził z przekonaniem. - Kiedy miałem tylko jedną żonę, kupiłem jej parę niezłych programów, żeby dotrzymywały jej towarzystwa. Pamiętam, że najbardziej podobały jej się "Droga Abby" i "Przyjaciele Fatimy".
Podejrzenie Walthersa, że Robin Broadhead finansował poszukiwaczy, miało solidne podstawy. Opinia Walthersa co do kierujących Robinem motywów - już nie. Robin był bardzo moralnym człowiekiem, ale zazwyczaj niezbyt przestrzegającym prawa. Był także facetem (jak widzicie), który ma dużo frajdy z tego, że zostawia tu i ówdzie poszlaki na swój temat, zwłaszcza wtedy, gdy używa trzeciej osoby mówiąc o sobie.
- Chciałbym, ale ciągle nie ma ich za dużo na planecie Peggy. Nie jest jej łatwo. Nie mam więc do niej pretensji, jak od czasu do czasu ja mam, no wiecie, ochotę na miłość, a ona nie... - Walthers przerwał, gdyż Libijczycy zaczęli się śmiać.
- Napisane jest w drugiej surze - ryknął śmiechem młody Fawzi - że nasze kobiety są dla nas polem uprawnym i że możemy przechodzić przez nasze pole, jak chcemy. Tak mówi Al-Baqara, Krowa.
Walthers, powstrzymując obrzydzenie, spróbował zażartować:
- Niestety, moja żona nie jest krową.
- Niestety, twoja żona nie jest też żoną - skarcił go Arab. - W domu, w Houston, mamy na takie nazwę: cichodajki. To upodlające dla mężczyzny.
- Posłuchaj - zaczął mówić Walthers, czerwieniąc się na twarzy, po czym próbował powstrzymać gniew. Po drugiej stronie namiotu kuchennego Luaman podniósł wzrok znad precyzyjnie wykonywanej czynności odmierzania dziennej porcji brandy i zmarszczył brwi, wsłuchując się w głosy. Walthers posłał mu wymuszony uspokajający uśmiech. - Nigdy nie dojdziemy do porozumienia - rzekł - więc pozostańmy przyjaciółmi mimo wszystko. - Spróbował zmienić temat. - Zastanawiałem się - powiedział - dlaczego zdecydowaliście się szukać ropy akurat tutaj, na równiku.
Fawzi ściągnął wargi i starannie przyjrzał się twarzy Walthersa przed udzieleniem odpowiedzi.
- Mieliśmy wiele danych wskazujących na korzystną budowę geologiczną.
- Na pewno, wszystkie te zdjęcia satelitarne były opublikowane. To żadna tajemnica. Ale jeszcze lepsza budowa geologiczna występuje na półkuli północnej, dookoła Morza Szklanego.
- Dość - przerwał Fawzi, podnosząc głos. - Nie płacimy ci za zadawanie pytań, Walthers!
- Ja tylko chciałem...
- Wtykałeś nos w cudze sprawy, oto co robiłeś!
Głosy rozbrzmiewały znowu głośno i tym razem Luaman podszedł niosąc porcje brandy po osiemdziesiąt mililitrów każda.
- Co się dzieje? - zainteresował się. - O co ten Amerykanin pyta?
- Nieważne. I tak mu nie odpowiedziałem.
Luaman przyglądał mu się przez chwilę, trzymając w ręce porcję brandy dla Walthersa, po czym nagłym ruchem uniósł ją do ust i wypił jednym haustem. Walthers stłumił w sobie jęk protestu. To nie miało wielkiego znaczenia. I tak nie miał ochoty zostawać kompanem od kieliszka dla tych ludzi. Tak czy inaczej, wydało mu się, że staranne odmierzanie mililitrów przez Luamana nie przeszkodziło mu wcześniej strzelić sobie kielicha lub dwóch na osobności, bo twarz miał czerwoną i mówił piskliwie.
- Walthers - warknął - ukarałbym cię za wtrącanie się w nie swoje sprawy, gdyby to było coś ważnego, ale nie jest. Chcesz wiedzieć czemu szukamy tutaj, sto siedemdziesiąt kilometrów od miejsca, gdzie ma powstać pętla wyrzutni? To popatrz w górę! - Teatralnym gestem wyrzucił rękę w stronę pociemniałego nieba i zatoczył się ze śmiechem. Rzucił przez ramię: - To nie ma już żadnego znaczenia!
Walthers spojrzał ponad nim, po czym zapatrzył się w nocne niebo.
Na tle obcych konstelacji przesuwał się jasnoniebieski koralik. Transportowiec! Statek międzygwiezdny S. Ja. Broadhead wszedł na wysoką orbitę. Walthers był w stanie odczytać jego kurs, przewidując, że zejdzie na niższą orbitę i tam zawiśnie, wielki, podobny z kształtu do ziemniaka, mniejszy księżyc błyszczący na niebiesko na bezchmurnym niebie planety Peggy. Za dziewiętnaście godzin znajdzie się na orbicie parkingowej. Zanim to nastąpi, Walthers powinien znaleźć się w swoim wahadłowcu i pędzić mu na spotkanie, biorąc udział w szaleńczym wyścigu kosmos-powierzchnia planety po delikatniejsze części ładunku i lepszych pasażerów, albo spychając swobodnie spadające kapsuły z ich torów, by wystraszeni imigranci trafili do swego nowego domu.
Walthers podziękował Luamanowi w duchu za zagarnięcie jego drinka; tej nocy nie mógł sobie pozwolić na sen. Kiedy czterej Arabowie spali, on składał namioty i układał sprzęt, pakował samolot i rozmawiał z bazą w Port Hegramet by upewnić się, że czeka go przydział na lot wahadłowcem. Tak też było. Gdyby udało mu się dotrzeć przed południem, czekała na niego robota i szansa na zarobienie sporo pieniędzy na szalonych lotach tam i z powrotem, które miały na celu rozładowanie wielkiego transportowca i opróżnienie go przed lotem powrotnym. O pierwszym brzasku Arabowie byli już na nogach, klnąc i plącząc się dokoła. W ciągu pół godziny byli na pokładzie i lecieli do domu.
Dotarł na lotnisko z dużym zapasem czasu, choć coś w duszy szeptało mu bez przerwy: Za późno. Za późno...
Za późno na co? I wtedy zrozumiał. Kiedy próbował zapłacić za paliwo, monitor kasy wyświetlił migoczące zero. Jego konto, które dzielił z Dolly, było puste.
Niemożliwe! Czy może wcale nie tak niemożliwe, myślał, patrząc na drugą stronę pola, gdzie dziesięć dni temu stał lądownik Wana, a dziś nie było nic. A kiedy niespiesznie udał się do ich mieszkania, nie był zaskoczony tym, co zastał. Ubrania Dolly znikły, jej pacynki też, a przede wszystkim nie było samej Dolly.
Wtedy nie myślałem wcale o Audee'em Walthersie. Gdybym myślał, pewnie płakałbym z żalu nad nim - albo nad sobą. Pomyślałbym, że jest to dobry pretekst do płaczu. Tragedia polegając na tym, że najdroższa, słodka ukochana odeszła na zawsze, była mi zbyt dobrze znana, gdyż moja ukochana utkwiła we wnętrzu czarnej dziury wiele lat temu.
W rzeczywistości jednak wcale o nim nie myślałem. Byłem zajęty swoimi sprawami. Przejmowałem się głównie bólami moich jelit, ale poświęcałem również niemało czasu na myślenie o tym, jak okropni są terroryści zagrażający mnie i wszystkiemu wokół.
Oczywiście, nie była to jedyna okropność w moim otoczeniu. Pomyślałem o moich zużytych jelitach, zanim one mnie do tego zmusiły. Tymczasem jednak moje kupione w sklepie arterie powoli sztywniały, a w moim niewymienialnym mózgu codziennie umierało sześć tysięcy komórek. Gwiazdy zwolniły swój bieg, a cały wszechświat przemieszczał się w stronę swej ostatecznej cieplnej śmierci, wszystko, jeśli przestało się o tym myśleć, staczało się ku zagładzie. A ja nigdy nie poświęciłem temu wszystkiemu ani jednej myśli.
Ale tak już jest, prawda? Funkcjonujemy jakoś, bo nauczyliśmy się nie myśleć o tych wszystkich rzeczach, które dzieją się wokół - aż do chwili, gdy to one, jak na przykład moje jelito, zaczną nam się narzucać.